W końcu stało się to, na co liczyło wielu fanów - David Fizdale został zwolniony z funkcji trenera New York Knicks. Razem z nim odszedł jego asystent, Keith Smart. Tymczasowym trenerem został mianowany Mike Miller. Do sztabu dołączył jeszcze Keith Bogans.
Tylko potem trzeba było zacząć grać w koszykówkę. I to przerosło Coacha Fizdale'a. Niezrozumiałe rotacje, bardzo uboga taktyka ofensywna oraz obrona oparta wyłącznie na umiejętnościach indywidualnych. Ok, w poprzednim sezonie skład został zbudowany na przypadkowych graczach. Poprzednie rozgrywki miały być czasem nauki dla młodych graczy - poznawanie NBA oraz poznawanie systemu gry Fizdale. Tyle, że nic z tego nie wypaliło. Fizdale nie miał nawet zarysu gry, co było widać na parkiecie. A młodzi gracze mieli problem z poznawaniem NBA, bo albo nie dostawali zaufania od trenera (Ntilikina, Dotson) albo byli rzucani na zbyt głęboką wodę (Knox). W ostatecznym rozrachunku grę zespołu prowadzili Mudiay i Vonleh, którzy i tak mieli odejść po sezonie. Do tego bałaganu doszedł jeszcze transfer Porzingisa. Wydawało się, że nie może być gorzej.
A jednak udało się. Zespół wzmocnił nr 3 draftu R.J. Barrett. Ale offseason okazał się totalną porażką. Zamiast zapowiadanych All Starów, Coach Fizdale dostał Randle'a, Morrisa i Portisa. Tyle, że chyba przegapił ten moment, bo gra została ustawiona pod izolacje. W dodatku, Knicks grali najwolniejszą i najbardziej archaiczną koszykówkę w NBA. Obrona Knicks miała zaciekle bronić pomalowanego i walczyć o zbiórki. Tyle, że Coach Fizdale zapomniał, że obecna gra NBA mocno przeniosła się do strefy rzutów z dystansu. Forsowanie gry na trzech wysokich było absurdem. Co z tego, że Knicks wygrywali zbiórki, skoro rywale na dystansie robili co chcieli. Dla Juliusa Randle wymyślono styl gry, w którym zupełnie się nie mógł odnaleźć, przez co jego efektywność ofensywna była bardzo słaba. Go-to-guy'em mianowano Marcusa Morrisa, który nie dość, że nigdy nie miał takiej roli w NBA, to jeszcze od początku sezonu grał głównie na nie swojej pozycji.
No dobra, najważniejsi w Knicks są młodzi. Kevin Knox sporo zyskał na przesunięciu do second unit. R.J. Barrett został rzucony na 40-minutowe maratony. Początkowo dało to efekty statystyczne, ale po 10 meczach chłopak ewidentnie zgasł. Mitchell Robinson od początku był miotany między starting 5 a ławką, nierzadko z absurdalnych powodów. Dennis Smith Jr grał pomimo tragedii rodzinnej. Osobny temat to Frank Ntilikina i Damyean Dotson. Nie wiem czym sobie zasłużyli na takie traktowanie, na taki brak zaufania. Frank był już na marginesie, dopiero kontuzja Paytona i problemy rodzinne Smitha Jr spowodowały, że w końcu dostał szansę (pamiętajmy, że w poprzednim sezonie ważniejszy był Mudiay). I niespodzianka, gdy dostał zaufanie, odpłacił się solidną grą. No kto by mógł się tego spodziewać (przecież nie Coach Fizdale). I tak Dotson musiał jeszcze swoje odczekać na kolejne szanse. A jak już dostał, to robił to co umie najlepiej - bronił i rzucał z dystansu. Przypadki dwóch ostatnich graczy są o tyle smutne, że to jedni z najlepszych defensorów obwodowych w szeregach Knicks.
To wszystko składa się na obraz Knicks z obecnego sezonu. Grających jeszcze gorzej niż w poprzednich rozgrywkach. Przeciąganie tej decyzji było tylko marnowaniem czasu - graczy (szczególnie młodych) oraz kibiców. Mierne działania managementu nie powinny przesłaniać miernych działań trenera, które już w żadnym stopniu nie rokowały na przyszłość. David Fizdale musiał odejść. Take that for data.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz